niedokończony sen
Dodane przez puszczyk1 dnia Marca 12 2010 09:20:17
NIEDOKOŃCZONY SEN
Pierwszy września 1939 miał być dla ośmioletniego Mosze (Izraela )Nessinga pierwszym dniem w drugiej klasie szkoły powszechnej w Aleksandrowie Kujawskim. Czekało na niego odświętne ubranie i wypolerowane do połysku dzień wcześniej buty. Ciężko było spać w nocy. Nazajutrz ważne wydarzenie.
Przebudzenie
Rano obudził go dźwięk syreny. Przecierając oczy posłyszał głosy dochodzące z sąsiadującej kuchni. Wśród słów najczęściej przewijało się jedno - wojna. Zainteresowany tym co się dzieje wszedł tam i ujrzał siedzących przy odbiorniku radiowym rodziców zasłuchanych w treść doniesień. Ojciec spojrzał w jego kierunku i z niepokojem w głosie powiedział: no to zaczęło się. A matka dodała nerwowo: i... szkoły też chyba nie będzie. Tymi słowy skończył się stary świat, jak nagle przerwany sen. Odtąd już nic nie było tak samo.
Dom rodzinny
Rodzina Nessingów od kilku lat mieszkała przy Rynku pod numerem 6. Tam też matka Mosze Reila Nessing z domu Zilberstein prowadziła sklep spożywczy. Ojciec Fajwisz Nessing z pochodzenia Ciechocinianin syn mełameda* Josefa Nessinga, nie poszedł w ślady ojca i jako człowiek z tzw smykałką do interesów parał się handlem tekstyliami przywożonymi z Łodzi, a potem zasmakował w interesie lodowym w pobliskim Ciechocinku.
W dniu wybuchu wojny Nessingowie mieli trójkę potomstwa: dwie córki Miriam i Towę,
i jednego syna właśnie Mosze/ Izraela. Niespokrewnioną, a jakby trwale związaną z rodziną była nieznana z imienia pani Bednarkowa, która jako niańka zajmowała się Mosze. Nie mając swoich dzieci całą miłość przelała na niego i nawet nazwała go -Synek-a nie jakiś tam Srulek (Izrael)jak zwykła mawiać. Synkiem pozostał po dzień dzisiejszy, nawet w Izraelu.
Złego początki
Wojnę zapowiadały już wcześniej wywieszone plakaty mówiące o sile, zwartości i gotowości do obrony, lecz już pierwsze dni wojny uświadomiły, że hasła te to tylko pobożne życzenia. Groza wojny nawiedziła Aleksandrów wraz z pierwszymi nalotami. Samoloty z czarnymi krzyżami wzbudzały żywe zainteresowanie wyrostków. Z dachów i kominów domów obserwowali je z zapartym tchem. Dopiero detonacje bomb przeganiały ciekawskich. Próby obrony ograniczały się do bezskutecznego ostrzału prowadzonego przez żołnierzy i policjantów. Mosze nie widział biało czerwonych szachownic nad miastem.
Aleksandrów w te dni przedstawiał widok opłakany. Na ulicach śmieci, porzucony sprzęt i walające się wszędzie papiery. To w jedną to w druga stronę przemieszczali się brudni, zmęczeni, zdezorientowani żołnierze. A i mieszkańcy częściej siedzieli po domach. Czekali w strachu i niepewności.
Siódmego września do miasta wkroczyła niemiecka armia. Na początek pojawili się pojedynczy żołnierze ze szpicy, za nimi na miejskim bruku zadźwięczały gąsienice czołgów. Wielu z tutejszych myślało, ze będzie jak poprzedniej wojny, przyszli to i pójdą. Trzeba tylko jakoś przetrwać ich obecność, dlatego zdarzało się gdzieniegdzie, że okupanta witano kubkiem ciepłej kawy.
Już nazajutrz po wkroczeniu Niemcy zebrali, co młodszych i zdatnych do robót Żydów, a po kilku dniach mieli dla nich pracę przymusowo wykonywaną na rzecz rzeszy. Terror, bicie a potem i doraźne egzekucje szybko wybiły z głowy jakiekolwiek formy sprzeciwu. Dziesiątego września spłonęła synagoga,
a winą za podpalenie obarczono samych Żydów.
Ucieczka donikąd
Po pierwszym bombardowaniu Fajwisz Nessing ucieka z rodziną do Osięcin, gdzie znał wielu Niemców jeszcze z czasów pierwszej wielkiej wojny. Stąd jednak około ósmego września zostają przepędzeni z powrotem do Aleksandrowa.
A w Aleksandrowie narasta terror. Żydzi chodzą już tylko brzegiem ulicy, synagoga spłonęła,
z wolna rozpoczęło się wysiedlanie. Wtedy Fajwisz zorganizował grupę, której celem była ucieczka na wschód i szukanie ratunku w Rosji. W skład grupy oprócz niego wchodzili szwagier Lajb Zilberstein, sąsiad i kolega Moniek Bongard i kilku innych. Pojechali na wschód, pozostała rodzina czekała na wiadomość, gdzie mają się spotkać. Ta jednak nie nadeszła.
W trzeciej dekadzie września wysiedlono również Reilę Nessing z trójką dzieci i zapakowano do pociągu do Warszawy. W drodze towarzyszyły im ciotki: Lijba Zilberstein i Fraide Zilberstein. Zabrali ze sobą tylko to, co można było zapakować do plecaka.
W Warszawie zagnano ich do synagogi na Tłomackiem, tam jedli, spali i załatwiali wszystkie swoje potrzeby. Po strawę trzeba było wymykać się ukradkiem i nic nie dostawało się za darmo.
Któregoś dnia ku zaskoczeniu wszystkich w synagodze pojawiła się Bednarkowa z zapasem swieżej bielizny i jedzenia. Znalazła ich dzięki wiadomości jaką otrzymała od matki Mosze. Pomoc doraźna nie zdała się na wiele, było coraz gorzej.
Podczas jednego z wypadów za chlebem Reila była świadkiem zdarzenia, które przesądziło o dalszych losach rodziny. Widok przerażonego śmiertelnie Żyda z płonącą brodą ku uciesze dwóch rozochoconych żołdaków spowodował, że tego samego dnia całą grupą zmierzali na wschód, pociągiem wyładowanym po brzegi żydowskimi uciekinierami. Miejscem przeznaczenia miał być Białystok.
Osiemset metrów do wolności
Po kilku godzinach jazdy pociąg zatrzymał się na stacji o nazwie Małkinia. Dalej trzeba na własnych nogach. Białystok był po sowieckiej stronie. Aby tam się przedostać należało przebiec osiemsetmetrowy pas ziemi niczyjej, lub przeprawić się łódką przez Bug. Zilbersteinowie wybierają drogę wodną i szybko przedostają się na drugi brzeg. Reila Nessing wraz z trójką dzieci przedziera się lądem, po drodze zmuszona jest dać sobie radę z zasiekami z drutu kolczastego. Przechodzą. Przed nimi już tylko Białystok., ale Sowieci mają obowiązek zawracać nielegalnych uciekinierów, więc nadal trzeba zachować wzmożoną czujność. Po drodze szczęśliwie trafiają do wioski, gdzie przechowuje ich polska rodzina. Tak przeczekali dzień. Nocą ruszyli w drogę i dotarli do celu.
W Białymstoku czeka już Fajwisz Nessing, wcześniej znaleziony przez ciotkę Fraidę, znów są całą rodziną, żywi i wolni ... od strachu przed Niemcami.
Odyseja rosyjska
Nagromadzenie żywiołu żydowskiego w Białymstoku było tak duże, że Rosjanie próbując uporać się z przegęszczeniem rozsyłali ludzi w najrozmaitsze regiony kraju. Nessingowie wraz z Zilbersteinami trafili do Magnitogorska. Tu ich drogi się rozchodzą. Fajwisz z rodziną zostaje przeniesiony do Homla na Białorusi. Lecz i tu długo nie nacieszyli się spokojem. Praca w fabryce gumy dawała jakieś możliwości przetrwania, ale i to przerwała agresja niemiecka w czerwcu 1941. I znów trzeba uciekać. Tym razem już tylko we czwórkę, bo ojca powołują do służby wojskowej.Matka uparła się, aby czekać na męża, ale i ją zmuszono do wyjazdu, bo inaczej odebrano by jej dzieci, jako potomstwo żołnierza armii czerwonej. Celem podróży był tym razem Świerdłowsk, gdzie zatrudniono ich do pracy w pobliskim kołchozie. Jednak i tu dotarła wojna i los przepędził ich jak na ironię do miejsca skąd przybyli, do Magnitogorska.
Walka o byt
W nowym miejscu mieli przynajmniej kogoś bliskiego. Tu mieszkał Lajb Zilberstein. Zakwaterowano ich nawet w tym samym budynku byłego aeroklubu. Było tam zakwaterowanych kilkadziesiąt rodzin. Pokój w piwnicy musiał wystarczyć na potrzeby całej rodziny. Matce powierzono zadanie utrzymania czystości w budynku.
Prymitywne warunki nie chroniły przed zimnem, a głód był codziennym towarzyszem życia.
W szkole, do której zaczął uczęszczać Mosze wydawano posiłki w postaci porcji chleba i kostki cukru. Zdarzało się, że było to śniadanie i obiad jednocześnie. Od śmierci z zimna i zagłodzenia ratowała umiejętność radzenia sobie na własną rękę.
Panowała ogólna opinia, że kto miał nieco lepszą pracę, ten należał do grupy tzw. urządzonych.
A wyższość tej "lepszej pracy" polegała na dostępności dóbr, które można było ukraść. Każdy, co tylko mógł kradł i przynosił do domu. Cały aeroklub to była jedna wielka melina. Towar po rozdzieleniu matka wraz ze wspólniczką Bongartową sprzedawały na ulicach.
Mosze jako trzynastolatek osobiście uczestniczył w wykradaniu koksu z samochodów. We dwójkę oczekiwali na ciężarówki na rogach ulic. Gdy zwalniały na zakręcie jeden wskakiwał na przyczepę zrzucał opał, drugi zbierał go z ulicy. Za koks było ich stać na chleb. Proceder taki był surowo karany, nawet więzieniem, jednak oni uważali, że lepiej bać się będąc żywym, niż nie czuć głodu martwym.
W poszukiwaniu miejsca na ziemi
Wraz ze zwycięstwami Rosjan, powracała nadzieja na przetrwanie, poprawiały się warunki bytowania.
Po kilkunastomiesięcznej przerwie ojciec dał znać o sobie. Nadarza się okazja powrotu do domu, ale nie do Aleksandrowa. Transport kolejowy dowozi ich do stacji Dzierżoniów. Tu czeka już na nich Lajb Zilberstein z rodziną i tu po latach rozłąki spotykają się z ojcem, znów cała piątka była razem. Pozostało jeszcze tylko zbudować solidne warunki życia dla rodziny. Nie udało się tego dokonać w Dzierżoniowie, więc próbują szczęścia w Dusznikach Zdroju. Sklep z pamiątkami daje warunki przetrwania, a dodatkowo ojciec trudni się podobnie jak przed wojną interesem lodowym. Później na krótko zamieszkali w Legnicy, aby stąd już na stałe opuścić Polskę. W 1950 roku otrzymują zezwolenie na emigrację. Drogą przez pół Europy przybywają do Wenecji , aby stamtąd izraelskim statkiem rGalilear1; dotrzeć do portu w Hajfie.
Miejsce, do którego dotarli to ziemia obiecana -Izrael i na obietnicach się skończyło. Kraj mlekiem i miodem płynący trzeba było zbudować własnymi rękoma. A zaczęło się od życia w chacie z blaszanym dachem na przydziałowych racjach żywności, bo tylko tyle oferowało wówczas państwo izraelskie. Szczęśliwie spotykają kuzyna z Aleksandrowa Józefa Krubickiego, który od paru już lat zamieszkiwał w Petach Tikwie obok Tel Awiwu. Tam się przeprowadzają i wynajmują drewniany dom
w sąsiedztwie kuzynostwa. Po pewnym czasie otrzymują przydziałowe mieszkanie w niedalekiej miejscowości Lod.
Już w 1951 roku Mosze zostaje powołany do służby wojskowej. Wojsko w Izraelu oprócz sztuki zabijania uczy także umiejętności życia i tak w armii wyszkolono Mosze na kierowcę samochodów ciężarowych i z takim fachem w ręku po trzydziestu miesiącach opuścił koszary. Zawód kierowcy na tyle przypadł mu do gustu, że za kierownicą spędził całe aktywne zawodowo życie. Równie trwałe skutki miała znajomość z Beti, Żydówką z Bułgarii. Spotkali się pod chuppą** w 1956 roku. Dziś senior rodu cieszy się z posiadania trzech synów i gromadki dziewięciorga wnucząt pełen nadziei, ze nikt nie obudzi ich wyciem syren i hukiem bomb za oknem.
Zbigniew Sołtysiński
* - mełamed -nauczyciel w szkole religijnej - chederze
** - chuppa -baldachim, pod którym dokonuje się zaślubin